czwartek, 30 listopada 2017

Uciekający Pan Młody - Rozdział 6

                      Jake




Gabie: Myślisz, że powinniśmy powiedzieć Anne?
Ja: Nie. To był tylko pijacki wybryk i zrobimy jej przykrość. Zapomnijmy o tym, ok?
Gabie: ok

Odłożyłem telefon na biurko koło mojego łóżka i sam skuliłem się pod kołdrą. Nie potrafiłem uwierzyć w to co sam zrobiłem – jak mogłem postąpić tak strasznie? Nikomu nie zawdzięczałem tyle co Anne – pomogła mi jak i nikt i traktowałem ją jak starszą siostrę, której nie miałem okazji mieć.
A ja pocałowałem jej narzeczonego.
Zrobiłem coś takiego mojej najlepszej przyjaciółce.
Nie pozostawało mi nic poza seppuku, ale nawet to nie uratowałoby mojego honoru. Poległem jako przyjaciel i wartościowy człowiek.
Mama zapukała ostrożnie do drzwi, a potem jej twarz ukazała się w szparze.
-Jake, dobrze się czujesz? – spytała.
Pokręciłem głową. Nikt nie czułby się dobrze w tej sytuacji.
-Co się stało?
Poczułem, że łzy napłynęły mi do oczu i spuściłem głowę. Mama w tym czasie wślizgnęła się do pokoju i usiadła obok mnie na łóżku.
-Ja… Ja zrobiłem coś strasznie głupiego – przyznałem.
-Często robisz takie rzeczy. Co dokładnie się wydarzyło, Jake?
-Ja… Ja… Pocałowałem Gabriela – wykrztusiłem. Myślałem, że udławię się tymi słowami. Może i tak by było lepiej.
-Dlaczego?
-Sam nie wiem… Ja… Chryste, między nami naprawdę iskrzyło przez ostatnie tygodnie, wiesz? Nie w taki oczywisty sposób, ale coś było i wtedy jak się upiliśmy i jeszcze ta historia z martwą dziewczynką…
-A co on na to?
Co on na to? Nikt nigdy nie całował mnie tak jak Gabriel Dawson. Nie było możliwości, żebym kiedykolwiek zapomniał o delikatności jego ust i ciekawskim języku.
-Nie oponował – mruknąłem.
-W takim razie myślę, że powinieneś z nim porozmawiać. Na trzeźwo.
-Porozmawiać? Przecież ja im w oczy nie spojrzę!
-Jake, zrobiłeś coś głupiego i musisz się teraz z tym zmierzyć – oznajmiła.
-A nie mogę zapaść się pod ziemię? – spytałem.
-No cóż… Możesz spróbować. To twoja decyzja, ale nie dasz rady uciekać przed Anne i Gabrielem do końca życia.
Westchnąłem.
Mama miała rację. Byłem dorosłym facetem – no może nie aż tak dorosłym – i powinienem potrafić mierzyć się z problemami, ale wtedy zasługiwałem na miano tchórza, bo nie potrafiłem zrobić tego, co zrobić powinienem.

Po południu spotkałem się z Katie, która była gotowa mnie stłuc.
-Dlaczego nie było cię dziś w szkole? – warknęła. – To ja specjalnie chodzę do tego pierdolnika, żeby cię pilnować, a ty się nie jawiasz?
-Przepraszam – powiedziałem. – Ja… Cholera jasna, Katie, chyba wyprowadzam się na Alaskę.
-Do reszty ci odjebało? – spytała.
-Nie. Albo to, albo honorowe samobójstwo.
Dziewczyna przejechała dłonią po twarzy i westchnęła. Musiała mieć do mnie sporo cierpliwości – zresztą zdaje mi się, że każdy musiał takową mieć.
-Co jest?
-A obiecasz, że mnie nie zamordujesz?
-I tak masz w planach samobójstwo. Gadaj co narobiłeś i mam nadzieję, że to nie pożyczka u mafii, bo wtedy nawet Alaska ci nie pomoże.
-Już wolałbym mafię – przyznałem. – Całowałem się z facetem Anne.
-A nie wspominałeś, że nie lubisz facetów z brzuszkiem?
-Ale jego lubię!
Katie pokiwała głową.
-I co teraz? – spytała.
Oparłem głowę na kolanach i wzruszyłem ramionami. Najlepiej dla wszystkich byłoby o tym zapomnieć – Gabriel weźmie ślub z Anne, wszyscy będą szczęśliwi, a to pozostanie pijackim incydentem, ale nie potrafiłem tego tak zostawić. Nie potrafiłem udawać, że to tylko mój kolejny wybryk – nie tylko przez Anne, ale przez to jak Gabriel na mnie działał. Nie było mowy o tym, żebym patrząc na niego, nie pragnął kolejnych pocałunków i zbliżeń.
-Nie wiem – odpowiedziałem. – Naprawdę nie wiem.
-Nie możesz ukrywać się w nieskończoność.

-Wiem – odparłem. Katie miała rację, ale ja chciałem poukrywać się jeszcze przez moment.

niedziela, 15 października 2017

Uciekający Pan Młody - Rozdział 5

                                     5.    Gabriel




JA: Użyczysz mi swojego wzroku?
JAKE: Oślepłeś?!?! Gabie, jak teraz będziesz ludziom zszywał jelita?
JA: Nie. Z moimi oczami wszystko ok, ale muszę kupić sobie garnitur.
JAKE: A więc chcesz mnie wykorzystać??? Jesteś okrutny.
JA: Nic na to nie poradzę. Chirurdzy to podobno dranie bez serca. Miałem z tego nawet praktyki.
JAKE: I to jest przydatna w życiu umiejętność, a nie jakieś tak sinusy… Ej, czy twa najdroższa wspominała, co będzie na klasówce?
JA: To zależy. Wiesz, pamięć już nie ta.
JAKE: Czego chcesz?
JA: Pójdziesz ze mną po garnitur.
JAKE: I tak bym poszedł. Nie pozwolę ci wystąpić w twoich codziennych łachach na ślubie mojej ukochanej nauczycielki.
JA: Ja też biorę ślub -_-
JAKE: To szczegół… No to jakie będą te pytania?
JA: Nie wiem nic konkretnego, ale mówiła coś o tym, że ma to być kalka z powtórzenia.
JAKE: Yaaas! Kocham cię, Gabie!

-Piszesz z Jake’em? – spytała Anne.
-Skąd ten pomysł?
-Zawsze się uśmiechasz, gdy esemesujecie – odparła. – To miłe, że tak dobrze się dogadujecie. No i Jake’owi przyda się przyjaciel.
Jake miał już swoich przyjaciół. O wiele gorsze było to, że to ja potrzebowałem Jake’a. Od kiedy wyszedł ze szpitala minął miesiąc, a ja naprawdę się do dzieciaka przywiązałem – on sam zresztą za mną biegał. Prosił o pomoc z biologią, chciał, żebym woził go w miejsca, gdzie robił kolejne zdjęcia, a czasem dzwonił w środku nocy… Zazwyczaj był wtedy wystraszony, upierał się nie pójdzie więcej do szkoły. Ludzie tam go przerażali, odbierali mu radość z tych młodzieńczych lat i to mnie przypadła rola jego powiernika. Przekonywałem go o tym, by walczył o swoje marzenia, a czasem wręcz zmuszałem, by pojechał do szkoły.
Przez ten czas zdążyłem go poznać, polubić i uzależnić od niego. Ilekroć mnie dotykał, moje ciało napinało się, a na skórze pojawiała się gęsia skórka. Moje serce biło szybciej. Nie mogłem doczekać się kolejnych takich momentów – kolejnych dotknięć, telefonów, przejażdżek… Wiedziałem, że to szło w złym kierunku, a mimo to brnąłem dalej.
-Pomoże mi z garniturem. Ma lepszy gust niż ja – powiedziałem.
-Każdy ma lepszy gust.
-Też racja – zgodziłem się. – A ty jakie masz plany na dziś?
-Nic nadzwyczajnego. Muszę zmusić moich niesfornych braci do kupna przyzwoitego stroju. Wiesz jak to z nimi jest.
Wiedziałem aż za dobrze. Byli dwojgiem dorosłych facetów z IQ ameby, działali pod wpływem emocji i niestety byli cholerykami. Łatwo było ich zdenerwować i jeszcze łatwiej oberwać – oboje mieli wyroki w zawieszeniu za pobicie. To ostatnie osoby, które zmuszałbym do porzucania ich wygodnych dresów i ubierania fraków – na całe szczęścia młodsza siostra była dla nich świętością, więc dla niej poszliby nawet w sukienkach. Pewnie by jeszcze zapytali jaki kolor szpilek mają do nich ubrać.
Ja za samą sugestię oberwałbym w mordę.
Przez to wszystko czułem, że wesele będzie naprawdę ciekawe.

Wybór garnituru poszedł dość szybko – i to dzięki Jake’owi, który nie dał sobie wcisnąć kitu sprzedawców i doskonale wiedział czego szukamy. Miał w oczach miarkę, więc oszczędziliśmy czasu na upewnianiu się, że XL to naprawdę XL, a nie ktoś stroi sobie żarty i tak naprawdę chciał, żebym spędził kwadrans wciskając się w za małe spodnie, bo tak naprawdę to M. Na samym końcu swych zakupowych cudów wyczarował mi zniżkę i zadowolony z siebie oznajmił, że wykonał kawał dobrej roboty.
-W nagrodę oczekuję kolacji w jakieś super restauracji – oznajmił.
-Nie stać mnie na to, ale możemy zamówić pizzę i kupić wino.
Nie oponował, a ja nie mogłem powstrzymać ekscytacji na myśl o wspólnym wieczorze. Jake miał w sobie coś takiego, że sprawiał, że zawsze czułem się przy nim swobodnie. Zazwyczaj krępowałem się przy innych – nawet przy Anne – ale przy nim czułem się rozluźniony i zadowolony z życia.
-Pizza też brzmi okej, a nawet lepiej. Kawiorem objem się na twoim weselu.
-Skąd pomysł, że będzie tam kawior? – zdziwiłem się.
-Słyszałem jak Anne chciała to wybić z głowy twojej mamie, ale mocno jej nie wyszło.
Wywróciłem oczami.
-Może w ogóle nie powinienem się zjawiać na tym ślubie? Tak, żeby pokrzyżować tej babie szyki.
-Naprawdę nie lubisz swojej mamy, co?
-Pałam do niej głęboką niechęcią – przyznałem i otworzyłem drzwi mojego auta. Wpakowaliśmy się do środka.
-Ale dlaczego? Jest nadgorliwa, ale wydaje się miła.
-Możliwe, że przez tę nadgorliwość…
-Ja sobie nie wyobrażam tego, że mógłbym nie mieć z mamą dobrych relacji. Przez to, że tata od nas odszedł, to nie mam nikogo poza nią.
-Kiedy odszedł twój ojciec? – spytałem, wjeżdżając na ruchliwą ulicę.
-Kiedy miałem sześć lat. W zasadzie to się z tego cieszę, bo poza kłótniami i strachem nie wniósł niczego do naszego życia. – Jake roześmiał się. – Ten to dopiero dałby mi po dupie za bycie gejem.
-Wiesz, co się z nim teraz dzieje?
-Nie i kompletnie mnie to nie obchodzi. A ty? Jacy są twoi rodzice, poza tym, że mama jest nadgorliwa.
-Sam nie wiem… Nie znam ojca. Odszedł od nas jakiś rok po moich narodzinach, a mama jest jaka jest. Nadgorliwa i kochliwa. Niepoprawna z niej romantyczka, co strasznie mnie denerwuje. Myśli, że miłość to droga usłana różami. Poza tym co chwila przyprowadza do domu nowych facetów.
-Jak co chwila?
-Była dziesięć razy mężatką.
-Wow…
-Przez to mam też liczne rodzeństwo. Jest ich sześcioro. Ten ostatni, Richard, dodał do tej puli jeszcze trójkę swoich dzieci.
-Musieliście mieć wesoło w domu.
-Mnie to irytowało… Nie jestem towarzyskim typem, więc większość czasu się przed nimi chowałem. Jedynie starsze siostry znosiłem, bo pomagały mi się ukrywać.
-Dziwny z ciebie człowiek, Gabie. Taki chłodny i beznamiętny. Pewnie przydaje ci się to w pracy.
-Niekoniecznie. Znaczy, rzeczywiście, racjonalne rozumowanie to bardzo ważna rzecz u chirurga, możliwość odcięcia uczuć, ale w gruncie rzeczy każda operacja jest dla mnie stresująca.
-Dlaczego w ogóle zostałeś chirurgiem?
Wzruszyłem ramionami.
-Chyba po to, żeby móc pomagać ludziom.
-Ale przecież za nimi nie przepadasz – zauważył.
-Możliwe, ale większość czasu spędziłem w szpitalu. Za dziecka naprawdę dużo chorowałem, obserwowałem życie szpitala, lekarzy przy ich pracy, pielęgniarki… To ludzie, którzy wzbudzali mój podziw, więc chciałem się do nich upodobnić.
-Nie wyglądasz na kogoś chorowitego.
-Mój stan w miarę się unormował, gdy poszedłem na studia. Teraz w sumie jestem okazem zdrowia.
Jake uśmiechnął się.
-To dobrze – stwierdził. – Leżenie w szpitalu jest do dupy.
-Nie mogę się nie zgodzić – przyznałem, wbijając wzrok w drogę.

W domu zgodnie z planem zjedliśmy pizzę i wypiliśmy wino (a w zasadzie cały jego zapas). Ja miałem wolne i zasłużyłem sobie, a Jake i tak lubił alkohol – chociaż nie powinienem był mu pozwolić pić, bo nie miał ukończonych dwudziestu jeden lat.
-Gabie – powiedział, opierając czoło o moje ramię. Zerknąłem na niego i uśmiechnąłem się.
-No?
-Mówiłeś, że stresujesz się w pracy.
-Tak – przyznałem.
-Dlaczego?
-Ze strachu, że coś zrobię źle. Przy prostych zabiegach tak tego nie czuć, ale czasem naprawdę jeden mój błąd może zaważyć na ludzkim życiu… Jeszcze na studiach by mnie to nie obeszło, ale lata później, nawet nie z mojej winy na stole operacyjnym zginęła dziewczynka. To ja musiałem powiedzieć o tym jej rodzicom i chyba… Chyba nie ma nic gorszego niż patrzeć na to, że zawiodłeś tych ludzi, że odebrałeś im to co kochali.
-Co dokładnie się stało? – wyprostował się i przyjrzał mi się uważnie.
-No cóż, w mieście był ogromny wypadek. Dwadzieścioro rannych i troje martwych. Wtedy, jeszcze żywa, trafiła do nas jedna z ofiar. Nazywała się Alicia Cooper i miała osiem lat. Inni chirurdzy byli zajęci, kolejny byli ściągani do pracy, a ja niefortunnie byłem ostatnim wolnym. Nigdy wcześniej nie przeprowadzałem tak poważnego zabiegu, nawet przy takim nie asystowałem, a wtedy poza mną i paroma pielęgniarkami nie było tam nikogo, kto mógłby jej pomóc. Z zewnątrz to nawet nie wyglądało najgorzej, ale okazało się, że ilość obrażeń wewnętrznych była przytłaczająca. Nie wiem, czy ktoś inny byłby w stanie ją uratowań, ale ja mimo godzin prób nie byłem do tego zdolny. W końcu przegrałem walkę ze śmiercią i musiałem przekazać złe wieści jej rodzinie. Matka rozpłakała się, ale ojciec milczał i spojrzał na mnie tak, jakby to była moja wina. Jakbym nie próbował jej pomóc… Nigdy więcej nie chciałbym poczuć się tak jak wtedy, jak morderca, dlatego zawsze daję z siebie wszystko, ale zawsze też boję się, że to się powtórzy.
Jake przekrzywił lekko głowę i wbił we mnie swoje bystre oczy. Nie mogłem się ruszyć pod jego spojrzeniem – wtedy te nadmierne reakcje zwaliłem na alkohol. Chłopak uśmiechnął się i wyciągnął dłoń, żeby dotknąć mojego policzka. Wiedziałem, że dawał mi wtedy chwilę do ucieczki, ale nie miałem w sobie wystarczająco siły. Wręcz przeciwnie, część mnie chciała, aby ta delikatna dłoń nie przestawała mnie dotykać.

Jake wspiął się na kolana, a potem pochylił się w moją stronę i złożył na moich ustach pocałunek. Wiedziałem, że powinienem go odepchnął – tak byłoby najlepiej i najwłaściwiej, ale nie potrafiłem się na to zdobyć. Wszelki rozsądek mnie opuścił, a ja rozchyliłem wargi, pozwalając spleść się naszym językom. Smakował winem i czymś słodkim, czego nie mogłem zidentyfikować – zresztą nawet nie miałem zamiaru. Chciałem jak najbardziej skupić się na tym momencie, gdy obejmował mnie za szyję i leniwie całował, jakby to co robiliśmy nie było złe.

niedziela, 8 października 2017

Uciekający Pan Młody - Rozdział 4

                                 4.   Gabriel




Telefon o piątej nad ranem, gdy ledwie wróciłem z nocnego dyżuru to nie jest coś, co chciałoby się usłyszeć – nawet jeżeli to twoja narzeczona. Na wpół przytomny przyłożyłem komórkę do ucha.
-Noo…?
-Powiedz, że nie masz planów.
Miałem. Chciałem z pełną premedytacją iść na randkę z moim ukochanym łóżkiem. Całą noc na to czekałem.
-Ech… Nie, właśnie wróciłem z pracy. Coś się stało?
-Jake zaginął i… Pomożesz go nam szukać?
-To dzieciak, pewnie jest na jakieś imprezie.
-Był, ale po godzinie poszedł do domu, a mimo to wciąż się nie zjawił. Pomożesz nam go szukać?
Nie miałem na to najmniejszej ochoty. Byłem pewien, że dzieciak schlał się i śpi gdzie w jakimś rowie. Kiedy otrzeźwieje, to wróci do domu. Mimo to wiedziałem, że czymś takim zafundowałbym sobie ciche dni aż do ślubu.
-Dobrze – zgodziłem się. – Daj mi tylko kwadrans i zaraz do was przyjadę.

Finalnie skończyło się na tym, że jeździłem po mieście i szukałem pijanego w sztok nastolatka. Poświęciłem dwie godziny, aż w końcu znalazłem go nieprzytomnego na chodniku w dzielnicy zapomnianej przez Boga. Rzeczywiście wyglądał jakby spał w pijackim uniesieniu, ale gdy podszedłem do niego bliżej zauważyłem, że ubrania miał w krwi, a twarz przypominała papkę z mięsa.
-Jake? – zapytałem. – Jake, słyszysz mnie?
Nie przytomnie otworzył nieprzytomnie oko, które nie było opuchnięte.
-Nie ruszaj się – nakazałem mu.
-Zupełnie jakbym mógł – wymamrotał. Wywróciłem oczami i zadzwoniłem do szpitala. Kobiecie, która odebrała, podałem wszelkie informacje – od adresu po stan chorego i grzecznie zastosowałem się do każdej jej instrukcji. Po kwadransie zjawił się ambulans i sanitariusze zabrali chłopaka do szpitala.
Gdy zostałem na ulicy sam, zadzwoniłem do Anne.
-Znalazłeś coś? – spytała przejęta.
-Tak.
-Nic mu nie jest?
-Tego bym nie powiedział. Nie mogę powiedzieć ci dokładnie, co mu jest, ale zabrała go karetka. Będzie w moim szpitalu, więc zabierz tam jego matkę. Ja go odwiedzę, jak będę miał dziś dyżur.
-Mhm… Dziękuję, kochanie.
-Nie ma za co… A i powiedz jego matce, żeby się nie martwiła. Wyglądał strasznie, ale nawet się ze mnie naśmiewał, więc podejrzewam, że szybko się z tego wykaraska.
-Dzięki Bogu! – westchnęła. – Nie wiem jak ci się odwdzięczę.
-Nie masz mi się za co odwdzięczać, ale jeżeli naprawdę musisz, to wystarczy mi dobra kolacja.
-Masz to jak w banku.
Uśmiechnąłem się do siebie. W takich momentach naprawdę kochałem Anne. Tylko ona tak potrafiła troszczyć się o ludzi.

Stan Jake’a okazał się być bardzo dobry i stabilny. Wyglądał nieciekawie, ale skończyło się jedynie na siniakach, złamanej ręce i lekkim wstrząśnieniu mózgu. Przez najbliższe dwa dni miał zostać na obserwacji – z czego Anne była zadowolona, bo mogłem mieć na niego oko.
Była też u niego policja, ale uparcie twierdził, że nic nie powie. Gdy tylko Anne lub jego matka chciały coś z niego wyciągnąć, markotniał. Kobiety natychmiast kończyły drążenie tematu, ale ja na szczęście taki delikatny nie byłem. W końcu dla mnie był tylko dzieciakiem, który wpakował się w kłopoty.
-No hej, doktorku – zagadał, gdy zajrzałem do jego pokoju po obchodzie.
-Cześć – odparłem. – Jak się czujesz?
-Dobrze, ale głowa mnie boli. – Zaśmiał się. – Dzięki za ratunek, doktorku.
-Nie ma za co – mruknąłem. – Ale dlaczego nie chcesz powiedzieć, kto zrobił ci krzywdę.
-Ja nie…
-Tylko powiedz mi dlaczego. Nie zmuszam cię do podania mi imion, tylko chcę znać powód. Zrozumieć twoją stronę.
-Naprawdę? – zdziwił się.
-Tak – przyznałem. W końcu niewiele mogłem zrobić, nie znając tych, którzy zaatakowali Jake’a, ale znając jego motywy mógłby jakoś pomóc.
-Nikt nigdy nie interesował się moimi powodami… Wszyscy chcieli tylko działać, o ile w ogóle zainteresowali się mną.
-Więc korzystaj i mów.
-Chodzi o to, że jeżeli powiem policji, to tylko ich rozwścieczę. To ludzie ze znajomościami, którzy mogą sobie pozwolić na bicie gejów, bo stać ich na prawników, którzy każde gówno zamiotą pod dywan.
-Pobili cię, bo jesteś gejem?
Kiwnął głową.
-Mimo otoczki równouprawnienia to no cóż… Homo mają przejebane. W sumie wszyscy mają przejebane, wiesz? Kobiety przez hipokryzje, homo, bo są homo, transi, czarni, żółci, biali… Wszyscy są do siebie wrogo nastawieni! A najgorzej ma biały heteroseksualny facet, bo najłatwiej się do was przypierdolić. – Chłopak pokręcił głową. – Żyję w czasach hipokrytów.
-Bardzo dużo przeklinasz – zauważyłem.
-Wiesz, mało czytam, to i słownictwo mam ubogie.
Parsknąłem śmiechem.
-Nie jest tak źle. Wiesz co to hipokryzja.
-Czasem jak chcę zrobić coś szalonego, lubię przeczytać słówko ze słownika wyrazów obcych. – Uśmiechnął się do mnie na tyle na ile mógł, wyginając opuchnięte wargi. – Wiesz, to takie moje małe szaleństwo.
Pokiwałem głową.
-Czyli nie podasz ich na policję? – spytałem.
-Nie. To nie ma sensu, a jedynie narobię sobie kłopotów. Nie chcę jeszcze bardziej martwić mamy i Anne.
-Rozumiem – przyznałem. – Ale może powiedz Anne? Ona mogłaby coś wymyślić.
-Jesteś tak samo inteligentny jak ona. Sam powiedz – wymyślisz coś?
-Nie znam szczegółów, więc…
-Ona też ich nie zna. Gabe, nie ma co się oszukiwać. Jestem głęboko w dupie i to nie tak jakbym tego chciał.
Uśmiechnąłem się półgębkiem.
-Nie będę cię do niczego zmuszał – stwierdziłem. – Nie jesteś zmęczony? Późno już.
-Nie, spałem wcześniej. Teraz się nudzę.
-Nudzisz… Anne mówiła, że lubisz fotografię. To prawda?
Pokiwał głową, a jego oczy zalśniły wesoło. Widać było, że zacząłem temat, który go kręcił.
-Tak! Kocham to – przyznał. – Nawet wygrałem kilka konkursów.
-Chciałbyś być fotografem?
Skinął głową.
-Chciałbym iść na studia związane z grafiką, ale sam nie wiem… To pewnie się nie uda.
To mnie zainteresowało. Anne często wspominała o Jake’u, szczególnie o jego talencie i inteligencji, więc chyba nie powinien mieć problemu z dostaniem się na studia.
-Dlaczego?
-Sam nie wiem… No bo… Może powinienem rzucić szkołę – stwierdził. – Tak naprawdę tylko zawadzam. Mama musi mnie utrzymywać, Anne przez pomaganie mi naraziła się innym nauczycielom, a to miasto ewidentnie mnie nienawidzi… Może powinienem rzucić to wszystko i wyjechać tam, gdzie nikt nie wie, że jestem gejem i udawać przez resztę życia, że jestem zwykłym obywatelem?
-Nie chrzań głupot, Jake – przerwałem mu. – Myślisz, że uciekając cokolwiek wskórasz poza wkurzeniem osób, którym na tobie zależy? W każdym miejscu na ziemi zjawi się ktoś, kto sprawi, że będziesz cierpiał. Nieważne, czy to homofob. Może któregoś dnia trafisz na rasistę nienawidzącego jasnych karnacji albo na patologicznego faceta… Każdy w życiu obrywa Jake i nikogo ono nie szczędzi.
-Tak, to dlaczego tamtym skurwielom się jeszcze nie oberwało?
-Bo może jeszcze wszystko przed nimi? – zgadywałem. – Może w któregoś teraz uderzyła ciężarówka?
-Wtedy kierowca zostanie ukarany.
Wzruszyłem ramionami.
-Gnojek napruty od swojej ukochanej whisky wchodzi na ulicę, chcąc sprawdzić, czy uda mu się tam przespać do momentu, gdy pojawi się u niego szczątkowy rozsądek. Kierowca tira nie widzi go i przejeżdża po nim. Gdy zdaje sobie sprawę z tego, że coś jest nie tak, gnojek wygląda już jak rozbełtana galaretka truskawkowa. W takich okolicznościach kierowca zostaje uniewinniony.
-A Anne zapewniała, że nie jesteś psychopatą.
-Bo nie jestem, ale pracuję jako chirurg. Widziałem wiele ciekawych rzeczy.
-A ogarniasz planimetrię?
-Tego nikt nie rozumie – odparłem. Naprawdę, czasem byłem pewien, że matematykę rozumieją jedynie kosmici. Któregoś ranka obudzę się i moja żona będzie miała zielone czułki zamiast uszu. Wtedy albo moja teoria okaże się prawdą, albo będę musiał ograniczyć oglądanie Doctor Who.
Jake zaśmiał się.
-A więc może nie jestem na przegranej pozycji – stwierdził. – Ale i tak marnie widzę mą przyszłość, szczególnie z tą szkołą.
-A co z nią nie tak?
-Oni mnie nienawidzą, więc się boję. Boję się, bo przestali ograniczać się do wyzywania mnie i znów zaczynają dręczyć.
-Po pierwsze zapisz się na jakiś kurs samoobrony. Wiedza o tym jak wybić komuś oczy przyda ci się bardziej niż wzór na deltę.
-A biologia mi się przyda?
-Jasne. Zawsze przy operacjach powtarzam sobie przebieg fotosyntezy, takie to fascynujące – mruknąłem.
Jake parsknął śmiechem, a zaraz potem skrzywił się, bo to chyba za dużo mimiki dla jego opuchniętej twarzy.
-A co będzie po drugie? – spytał.
-W trakcie lekcji nauczyciel, nawet jeśli skurwysyn, nie pozwoli cię tknąć, a podczas przerw wystarczy, że będziesz się trzymał kogoś, kto nie spuści ci łomotu. Anne albo nie wiem… jakiegoś kolegi.
-Moja jedyna znajoma poza Anne to Katie. Ona co najwyżej pomacha przy drzwiach, tak bardzo nienawidzi tego szaleństwa.
-No cóż, więc pozostaje ci Anne.
-Z twojej perspektywy to wydaje się takie proste – stwierdził.
Wzruszyłem ramionami.
-Bo takie jest – odparłem. – A teraz dobranoc.
-Nie chce mi się spać.
Wywróciłem oczami.
-Zupełnie jakbyś miał jakiś wybór. Śpij – nakazałem i opuściłem jego salę.

Rano, gdy już zbierałem się do wyjścia, zadzwoniła moja matka. Początkowo chciałem zignorować to połączenie, ale wiedziałem, że była gotowa nawet włamać mi się do mieszkania, żeby mnie dręczyć, a wtedy to już w ogóle bym nie odespał dwóch nocnych zmian.
-Tak, słucham? – mruknąłem do słuchawki.
-Jest pewna bardzo ważna sprawa dotycząca ślubu – oznajmiła z powagą.
-Co znowu? Fiołkowy obrus bardziej pasuje do zaproszeń? Za późno, wybraliśmy biały.
-Chodzi o twój garnitur. Musi być szyty na miarę, a ty nawet nie poszukałeś salonu.
-Mam garnitur. – Taka prawda. Byłem w nim na jej ostatnim ślubie.
-Masz na myśli tę szmatę, którą trzymasz w szafie? Nawet nie myśl, że ci pozwolę ją założyć.
-Dobra! Kupię jakiś garnitur, ale teraz daj mi pracować.
-Przecież masz nocną zmianę. Jesteś już po pracy.
-Wolałbym, żebyś nie znała mojego grafiku.
Naprawdę tak było. Byłem trzydziestoletnim facetem, od dziesięciu lat mieszkałem bez rodziców (a raczej matki i jednego z jej kolejnych przydupasów), żyłem w zdrowym, rozsądnym związku, a ona czuła się w potrzebie znać mój grafik. Jak tak dalej pójdzie będzie wiedzieć kiedy i o której operuję… Zresztą kto ją wie. I tak już była uzależniona od wróżek, więc może któraś sprzedawała jej informacje na temat potencjalnych wypadków i tego kiedy przez takowy ściągną mnie na salę operacyjną.
Moja matka mogłaby sprzedać swoje życie jako scenariusz filmowy.
-Kochanie, martwię się o ciebie – odparła. – Tak sobie teraz rozmawiałam z Richiem… Może ty nie jesteś gotowy na ten ślub?
Wywróciłem oczami. Szczerze było mi bez różnicy, czy będę miał tę cholerną obrączkę, czy nie. Może Anne podchodziła do tego bardziej personalnie, ale dla mnie to była tylko niepotrzebna szopka na temat tego, że będę miał zmieniony stan cywilny.
Nic wielkiego.
-Przed chwilą miałaś dać mi opieprz za garnitur – przypomniałem.
-Tak, wiem, ale ty… W ogóle się tym wszystkim nie przejmujesz! Dziesięć razy brałam ślub i za każdym razem to było coś!
-A nie pomyślałaś, że dzięki tobie ślub dla mnie to nie wyznacznik czegoś wyjątkowego? – burknąłem. – Tyle ich było, że mam wrażenie, że ślub powinienem wziąć z każdym.
-Nie zwalaj teraz winy na mnie! – oburzyła się. – To ty nie potrafisz się zaangażować.
-Bo nie muszę się angażować! – warknąłem. – Pójdę po garnitur, a teraz wybacz, ale chcę się wyspać. Nie dzwoń dopóki nie pogodzisz się z tym, że twój syn tobą nie jest.
Wyłączyłem telefon i schowałem do kieszeni spodni. Sięgnąłem po moją kurtkę z szafki i wyszedłem z pokoju dla personelu.
Gdy kończyłem nocne zmiany, było wcześnie, a zmęczenie dopadało mnie bardziej ze znudzenia niż z ilości pracy. Mimo to, że o takiej porze marzyłem tylko o moim łóżku, postanowiłem zajrzeć jeszcze do Jake’a. Pewnie spał – w końcu nikt normalny mając okazję do snu, by go sobie nie odmówił – i za wiele nie zyskam na podglądaniu go śpiącego, ale Anne zatłukłaby mnie, gdybym nie zobaczył, czy dzieciak oddycha.
Odrobinę zdziwiłem się, gdy zastałem ożywionego chłopaka w jego sali. Szczerzył się wesoło i pisał coś na telefonie. Jakby zaalarmowany moją obecnością, schował urządzenie pod poduszkę i spojrzał na mnie.
-No hej! Już wracasz do domu? – spytał.
-Tak… Muszę się wyspać, ale chciałem jeszcze sprawdzić, co u ciebie. Jak opuchlizna?
-Nieźle. Zaczynam widzieć na prawe oko i chyba nie mówię już tak niewyraźnie… Jest dobrze, Gabie. Możesz wracać do Anne.
-Z Anne spotkam się dopiero po południu.
Uniósł brwi.
-Nie zdążysz jej dorwać przed pracą? Tak chociaż na wspólne śniadanie?
-Mam jechać po to na drugi koniec miasta? – zdziwiłem się.
-Daj spokój, wasze mieszkanie nie jest aż tak daleko.
Tym razem to ja uniosłem brwi.
-Przecież mieszkanie Anne jest gdzie indziej – powiedziałem. – Dlaczego miałbym ją ściągać aż do mnie?
-To wy nie mieszkacie razem? – zdziwił się.
-Nie.
Czy to aż takie nienormalne?
-Macie zamiar wziąć ślub, związać się ze sobą aż do śmierci i nie mieszkacie ze sobą?
-Będę przywiązany w innym mieszkaniu – odparłem. – Ode mnie bliżej mi do pracy, z jej mieszkania ma lepszy dojazd do szkoły.
-Możecie kupić coś po środku.
-Za dużo z tym zachodu.
Jake zrobił przerażoną minę – na tyle na ile pozwalała mu jego twarz przypominająca kartofel.
-A dzieci jak będziecie wychowywać? Pół tygodnia u ciebie, pół u niej?
-Nie będziemy mieć dzieci – oznajmiłem poważnie.
-Niby czemu?
Odpowiedź była prosta – ja nie mogłem ich mieć. Anne nawet przyjęła to z ulgą, bo chociaż czuła powołanie jako nauczycielka, tak sama nigdy nie chciała mieć dzieci. Niemowląt wręcz nie mogła znieść i gdy tylko takowe miało się gdzieś zjawić, uciekała. Mojej rodzinie nic o tym nie powiedziałem – głównie dlatego, że większość i tak miała mnie gdzieś, a matka tak bardzo marzyła o wnukach, że chyba lepiej poczekać na lepszy moment… Na przykład nigdy. Nigdy to dobry czas na przekazanie tej wiadomości.
Parsknąłem śmiechem.
-Powiedzmy Jake, że strzelam ślepakami, więc nie musisz się martwić o dzieci – zapewniłem.
-Wow… A jak się dowiedziałeś, że no wiesz? Staraliście z Anne o dziecko?
-Nie, to akurat durna i pożałowania godna historia.
-Oooo… Opowiadaj! Chcę poznać szczegóły!
-Nie powinieneś teraz spać?
-Nie wykręcaj się! Siadaj i mów! – Poklepał miejsce obok na siebie na łóżku. Znów się roześmiałem, ale usiadłem obok. Anne miała rację – Jake miał w sobie coś, że albo się go kochało, albo nienawidziło. Wszystko wskazywało na to, że i ja zostanę członkiem jego fanklubu.
-To naprawdę głupia historia – powiedziałem. – Może wolisz coś innego?
-To tylko mnie zachęca. – Uwiesił się na moim ramieniu jak małpka. – Nie puszczę cię, do póki mi nie powiesz.
-Uparty z ciebie dzieciak.
-Ach, nie schlebiaj mi już – zaszczebiotał, a zaraz potem wybuchł śmiechem. – No dalej, nie trzymaj mnie w niepewności – poprosił.
-No cóż, na studiach miałem przyjaciela, Damiena. Był nieznośny i bogaty, ale rodzinka odcięła go od pieniędzy. Nie wiem, o co im poszło, ale żeby mieć pieniądze na imprezy zaczął oddawać swoją nasienie do banku spermy.
-A co to ma wspólnego z tobą?
-Mnie też do tego namówił… Nawet nie wiem po co, bo nie potrzebowałem pieniędzy… Możliwe, że to wina biadolenia, że „każdy chciałby mieć takiego blond-aniołka”. No cóż, moje ego nie pozwoliło mi nie obdarzyć świata drugim mną, ale świat mnie wyrolował i drugiego mnie nie będzie w ogóle.
-Szkoda – westchnął. – Bez tego brzuszka byłby z ciebie niezły kąsek – stwierdził i dotknął mojego brzucha. Wydąłem usta obrażony, bo nie miałem aż tak złej formy. Może rzeczywiście nie wyglądałem rak dobrze jak na studiach, ale moje BMI było w normie i miało się świetnie.
-Nie każdy musi wyglądać jak Schwarzenegger w Terminatorze – burknąłem.
Jake zaśmiał się.
-Nie przejmuj się, tak tylko gadam. Naprawdę to jesteś całkiem przystojny, wiesz? Aż szkoda, że jesteś hetero.
Chyba powinno mnie to jakoś odrzucić – zniesmaczyć, może skołować – ale jakoś się tym nie przyjąłem. Nawet zrobiło mi się miło z tego powodu, że tak uważał.
-Dzięki, Jake – odparłem i rozczochrałem mu włosy. Sam nie wiem skąd u mnie taki gest. Raczej stroniłem od dotykanie ludzi. – Muszę wracać do domu.
-Wrócisz jeszcze na nocną zmianę?
-Nie, mam dziś wolne.
-Och… Ale przyjdziesz z Anne, prawda?
W jego głosie było tyle nadziei, że aż mnie to przeraziło. Ten dzieciak naprawdę musiał czuć się bardzo samotny.
Uśmiechnąłem się.
-Jasne, ale teraz serio muszę lecieć, bo inaczej zasnę tutaj. Chyba żadne z nas nie chciałoby się z tego tłumaczyć.
-Zdecydowanie – przyznał, a potem rozłożył się na poduszkach. – Dobranoc, Gabie.
-Dobranoc, Jake.

Zgodnie z obietnicą po południu wybrałem się do szpitala wraz z Anne, która była tym wyraźnie zaskoczona. W sumie to mnie samego to zaskakiwało, bo niepotrzebnie przywiązywałem się do pacjenta. Nauczony doświadczeniem wolałem nie mieć najmniejszych relacji z pacjentami, a czasem nawet i ze zwykłymi ludźmi, bo to pozwalało mi lepiej myśleć, więc mnie ostatniego można było się spodziewać u Jake’a. Nawet gdy moja siostra była w szpitalu, to nie odwiedziłem jej, a u tego chłopaka przesiadywałem codziennie. Z jednej strony nawet mnie to bawiło – wyglądało na to, że bliższe relacje miałem z tym dzieciakiem niż z rodziną.
-Myślałam, że będziesz miał go dość – stwierdziła Anne i roześmiała się. – Nawet trochę się bałam, że go nie polubisz, wiesz?
-Nie polubię? – powtórzyłem.
-Po tamtym obiedzie wydawałeś się no… Niezbyt zauroczony jego osobą.
Tak, przedwczoraj rzeczywiście wydawać się mogło, że będę ozdabiał wianek nienawiści wobec Jake’a, ale to dość szybko się zmieniło. Gdy przestawał zachowywać się jak przygłup, naprawdę miło się z nim rozmawiało. Wtedy świat mógł ujrzeć młodego, inteligentnego i niestety wystraszonego chłopaka.
-Nie jest zły. Na pewno lubię go bardziej niż matkę.
-Coś dużo dziś narzekasz na tę kobietę. Czyby dzwoniła?
-Tak i jedynie mnie zdenerwowała. Czasem mam ochotę odwołać ślub i patrzeć jak umiera przez samozapłon.
-A ja mam wrażenie, że Jake miał rację i jesteś psychopatą.
-To ta kobieta! Wyciąga z ludzi najczarniejsze elementy ich duszy.
-Racja. A co tym razem wymyśliła?
-Twierdzi, że nie jestem gotowy do ślubu.
-He? Niby czemu?
-Ponieważ się nie angażuję… W sumie taka jest prawda. Anne, guzik mnie obchodzi, czy wezmę z tobą ślub.
-Mnie też – odparła. – My już jesteśmy jak stare małżeństwa. Prowadzimy wspólne, nudne życie i czasem zdarza nam się uprawiać seks. Ślub… To tylko szopka, którą chcę odstawić dla rodziny. – Anne roześmiała się. – Tylko nie mów Jake’owi. To romantyk.
-Masz to jak w banku – zapewniłem, czując też ulgę. To dobrze, że Anne też nie była zaangażowana w to przedstawienie.

Przywieźliśmy dzieciakowi jego aparat i laptop, co wprawiło go w ekstazę. Szczerzył się w uśmiechu do swoich cudów techniki zupełnie jakby były uroczymy kotkami, czy co tam ekscytuje ludzi.
-Ej, Gabie, chcesz popatrzeć na moje zdjęcia? – spytał i wbił we mnie swoje zielone oczy. Ku swemu głębokiemu zdziwieniu musiałem przyznać, że uznałem je za niesamowite. Miały w sobie coś tak wyraźnego i magnetyzującego, że zapragnąłem przyjrzeć się im z bliska. Chciałem dokładnie przeanalizować jak długie rzęsy rzucały cienie na jego policzki, a światło odbijało się w tęczówkach…
Odgoniłem od siebie tę absurdalną myśl i pokiwałem głową, dając odpowiedź Jake’owi. Usiadłem obok niego na łóżku, a on położył mi laptop na kolanach. Sam oparł głowę na moim ramieniu, sprawiając, że jego oddech łaskotał mnie w szyję. To sprawiało, że dziwnie się czułem – i to nie w złym kontekście. Podobało mi się to, ale jednocześnie niepokoiło. Żaden człowiek nigdy na mnie nie oddziaływał, a on z taką łatwością mnie sobie zaskarbiał…
Przełknąłem ślinę i zmusiłem do wbicia oczu w grafikę na laptopie. Odrobinę obawiałem się, że nic z tego nie zrozumiem – humanista ze mnie marny, więc raczej nie odgadłbym, co autor miał na myśli. Mimo to, te zdjęcia mnie zachwyciły – nawet jeśli nie pojmowałem ich w pełni, to widziałem jak pięknie grały ze sobą światło i cień.
-Te kamyki wcale nie są pod wodą – powiedział przy jednej ze swych prac. – To tylko cień tak nie padał.
Na innym ze zdjęć znalazła się ważka niesiona przez mrówki. Otaczały je krople rosy, błyszczące w porannym słońcu. Na innym znajdował się bezdomny puszczający kółka z dymu papierosowego – niby nic, ale miało to w sobie coś, co skupiało na sobie uwagę. Możliwe, że nie widziałem tego, co widział Jake, patrząc w obiektyw, ale wiedziałem, że chciał wpatrywać się dalej w te zdjęcia.

I chciałem, by nie zabierał głowy z mojego ramienia.